poniedziałek, 15 lipca 2013

(Wataha Mroku) od Margo

Przed moimi oczami rozciągał się zapierający dech w piersiach widok. Majestatyczne stworzenia wykonywały swe niezwykłe "układy" raz znikając w chmurach- a raz pikując z zabójczą prędkością w stronę ziemi. Stałam na wzgórzu z szeroko otwartymi oczami. Nie umiałam uwierzyć w to co się dzieje. Poczułam czyjąś rękę na ramieniu. Głupia łudziłam się że to Wanney... Odwróciłam się i napotkałam wzrok młodzieńca o pół głowy wyższego ode mnie. Miał białe, muszę użyć słowa straszne oczy i nie wiarygodnie przenikliwe spojrzenie. Ale najbardziej przeraził mnie ogólnokształt tej postaci. Na rękach widniały blizny a twarz przecinała paskudna rana. Nie okazywałam po sobie przerażenia. To nie w moim stylu.
-Mogę ci jakoś pomóc?- Zapytałam, ale w moim głosie drżała nie pewność. Nie otrzymałam odpowiedzi. Nieznajomy nadal przeszywał mnie wzrokiem stojąc na przeciwko.
-Nie mam zbyt wiele czasu, więc jakbyś mógł się trochę...no... pospieszyć z tą sprawą do mnie.
-Ja...-Odezwał się niemal anielski, czysty i bardzo męski głos -Zarazili mnie...-Wyszeptał jeszcze głębiej wbijając we mnie wzrok po czym runął bezwładnie na ziemie. Podbiegłam do niego i z desperacją chwyciłam jego głowę w dłonie. Odwróciłam jego twarz w moją stronę. W moich oczach rana zaczęła się zagłębiać a jego oczy otwarły się gwałtownie. Wzdrygnęłam się ale nie wypuściłam jego głowy z uścisku dłoni. Zamknęłam oczy. Ujrzałam ogromnego, śnieżnobiałego smoka z wielką desperacją i wielkim wysiłkiem odpierający atak równie wielkich stworzeń podobnych do małpy czy niedźwiedzia, albo oba naraz...? Sklejona sierść przywoływała na myśl skorupę. Z trudnością otwarłam oczy i wróciłam do rzeczywistości.
-Visampie...-Wyszeptałam i spojrzałam na twarz ich ofiary. Malował się na niej ból i przerażenie, ale oczy... oczy nie mówiły zupełnie nic... No tak... wzrok Visampi paraliżuje strachem i nie pozwala "zdobyczy" na obronę, ucieczkę czy atak... Zaczęłam zastanawiać się czy nie mam z nimi...czegoś wspólnego. Ja również paraliżuje strachem i potrafię zabić samą myślą ale ja jakby nie było jestem wilkiem a nie niedźwiedzią małpą... Oparłam dłoń na klatce piersiowej mężczyzny i zaczęłam wymawiać mantrę. Po kilku minutach chłopak wziął gwałtowny oddech. Przez jego twarz przebłysną cień ulgi. Blizny zaczęły powoli znikać a rana zarastać się.
-Dziękuje...-Wykasłał patrząc mi w oczy.-Jak...- Zakrztusił sie ponownie chaotycznie biorąc oddech-Zwykle jak zarażony spojrzy komuś w oczy...tamten także przemienia sie...-Nezwowo gestykulował z szeroko rozwartymi oczami.
-W niedźwiedzio małpę....tsssaaa...Widocznie jestem odporna...-Sama się zdziwiłam... a jeśli ja kiedyś sama z siebie stanę się taka... Oooo nie ja sie tak nie bawie... Z tego co wiedziałam żyły tylko dwie visampie... Musiały przemienić już dwóch nieszczęśników nie do odratowania... Chłopak wstał. Jego oczy rozbłysły błękitem a twarz rozpromieniała. Jedno było dziwne...był całkiem blady. Podszedł do skraju wzgórza odwrócił się i posłał mi niewyraźny uśmiech po czym rzucił się z niego. Na początku przeraziłam się, że znowu będę musiała go reanimować... ale po chwili moim oczom ukazał się ten sam smok, który w mojej wizji panicznie bronił się przed owymi roznosicielami zarazy... Zawiesiłam łuk na ramie i odeszłam w stronę gęsto zadrzewionego lasu. Kto wie co mnie jeszcze spotka na tej wyprawie? Zostało mi tylko 19 godzin... A może aż 19 godzin... Nie ważne... Teraz liczy się tylko pokonanie zagrożenia stworzonego przez visampie... Przekroczyłam granice lasu. Obraz za mną automatycznie zamazał się tworząc zasłonę z drzew. Założyłam na siebie szaro-zielony płaszcz a na cięciwie łuku spoczęła jedna z moich strzał. Przeczesałam wzrokiem cały teren. Kaptur płaszcza zakrywał mi połowę twarzy. Kiedyś szkoliłam się jako zwiadowca, ponieważ dzięki wilczej zwinności umiałam poruszać się bezszelestnie. Lecz wtedy jeszcze nie miałam pojęcia o przemianie w wilka ani o moich zdolnościach. Do moich uszu doszedł dźwięk niezgrabnie stawianych kroków i niewyraźnych pomruków. Odruchowo nakryłam się płaszczem i stanęłam plecami opierając się o drzewo nie spuszczając owych zarośli z oczu. Wyszły z nich dwa potwory, o których cały czas jest mowa. Wyszłam z ukrycia stając twarzą w twarz z dwu i pół metrowym, przygarbionym stworem, a raczej stworami... Ujęłam cięciwę w dwa palce czekając na ich pierwszy ruch. To bardzo mało inteligentne stworzenia i łatwo ulegają wpływom bardziej rozumnej istoty. Przepadały za błyskotkami. Same nie odważyły by się na tak odważny ruch jak atak na smoczy azyl. Ktoś nimi kierował. Jeden z nich widząc że ich zabójcze spojrzenie nie robi na mnie wrażenia wrzasną przeraźliwie. Przemknęłam oczy i wstrzymałam oddech czując okropny smród z jego pyska. Wykonałam pewny strzał, strzała ze świstem przeleciała obok pokaźnego drzewa i wbiła się głęboko w "skorupę" poczwary. Zwinnie powtórzyłam strzał osiem razy z ledwością omijając ataki ze strony drugiej poczwary. Cofnęłam się o krok i potknęłam o wystający korzeń. Potwór wykorzystując okazję zamachną się i pazurami rozpruł mi nogę. Wydałam z siebie głuchy jęk i padłam nieprzytomna. Przez głowę przemknęło mi wspomnienie Wanney'a, Diany. Ich głosy bębniły mi w uszach. W końcu poczułam rozrywający ból w klatce piersiowej. "To już koniec"-pomyślałam czując na sobie kolejny cios. Usłyszałam głośny wrzask. Wrzask kobiety. I płacz dziecka. Potem była już tylko ciemność...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz