Przed moimi oczami rozciągał się zapierający dech w piersiach widok.
Majestatyczne stworzenia wykonywały swe niezwykłe "układy" raz znikając w
chmurach- a raz pikując z zabójczą prędkością w stronę ziemi. Stałam na
wzgórzu z szeroko otwartymi oczami. Nie umiałam uwierzyć w to co się
dzieje. Poczułam czyjąś rękę na ramieniu. Głupia łudziłam się że to
Wanney... Odwróciłam się i napotkałam wzrok młodzieńca o pół głowy
wyższego ode mnie. Miał białe, muszę użyć słowa straszne oczy i nie
wiarygodnie przenikliwe spojrzenie. Ale najbardziej przeraził mnie
ogólnokształt tej postaci. Na rękach widniały blizny a twarz przecinała
paskudna rana. Nie okazywałam po sobie przerażenia. To nie w moim stylu.
-Mogę ci jakoś pomóc?- Zapytałam, ale w moim głosie drżała nie pewność.
Nie otrzymałam odpowiedzi. Nieznajomy nadal przeszywał mnie wzrokiem
stojąc na przeciwko.
-Nie mam zbyt wiele czasu, więc jakbyś mógł się trochę...no... pospieszyć z tą sprawą do mnie.
-Ja...-Odezwał się niemal anielski, czysty i bardzo męski głos -Zarazili
mnie...-Wyszeptał jeszcze głębiej wbijając we mnie wzrok po czym runął
bezwładnie na ziemie. Podbiegłam do niego i z desperacją chwyciłam jego
głowę w dłonie. Odwróciłam jego twarz w moją stronę. W moich oczach rana
zaczęła się zagłębiać a jego oczy otwarły się gwałtownie. Wzdrygnęłam
się ale nie wypuściłam jego głowy z uścisku dłoni. Zamknęłam oczy.
Ujrzałam ogromnego, śnieżnobiałego smoka z wielką desperacją i wielkim
wysiłkiem odpierający atak równie wielkich stworzeń podobnych do małpy
czy niedźwiedzia, albo oba naraz...? Sklejona sierść przywoływała na
myśl skorupę. Z trudnością otwarłam oczy i wróciłam do rzeczywistości.
-Visampie...-Wyszeptałam i spojrzałam na twarz ich ofiary. Malował się
na niej ból i przerażenie, ale oczy... oczy nie mówiły zupełnie nic...
No tak... wzrok Visampi paraliżuje strachem i nie pozwala "zdobyczy" na
obronę, ucieczkę czy atak... Zaczęłam zastanawiać się czy nie mam z
nimi...czegoś wspólnego. Ja również paraliżuje strachem i potrafię zabić
samą myślą ale ja jakby nie było jestem wilkiem a nie niedźwiedzią
małpą... Oparłam dłoń na klatce piersiowej mężczyzny i zaczęłam wymawiać
mantrę. Po kilku minutach chłopak wziął gwałtowny oddech. Przez jego
twarz przebłysną cień ulgi. Blizny zaczęły powoli znikać a rana zarastać
się.
-Dziękuje...-Wykasłał patrząc mi w oczy.-Jak...- Zakrztusił sie ponownie
chaotycznie biorąc oddech-Zwykle jak zarażony spojrzy komuś w
oczy...tamten także przemienia sie...-Nezwowo gestykulował z szeroko
rozwartymi oczami.
-W niedźwiedzio małpę....tsssaaa...Widocznie jestem odporna...-Sama się
zdziwiłam... a jeśli ja kiedyś sama z siebie stanę się taka... Oooo nie
ja sie tak nie bawie... Z tego co wiedziałam żyły tylko dwie visampie...
Musiały przemienić już dwóch nieszczęśników nie do odratowania...
Chłopak wstał. Jego oczy rozbłysły błękitem a twarz rozpromieniała.
Jedno było dziwne...był całkiem blady. Podszedł do skraju wzgórza
odwrócił się i posłał mi niewyraźny uśmiech po czym rzucił się z niego.
Na początku przeraziłam się, że znowu będę musiała go reanimować... ale
po chwili moim oczom ukazał się ten sam smok, który w mojej wizji
panicznie bronił się przed owymi roznosicielami zarazy... Zawiesiłam łuk
na ramie i odeszłam w stronę gęsto zadrzewionego lasu. Kto wie co mnie
jeszcze spotka na tej wyprawie? Zostało mi tylko 19 godzin... A może aż
19 godzin... Nie ważne... Teraz liczy się tylko pokonanie zagrożenia
stworzonego przez visampie... Przekroczyłam granice lasu. Obraz za mną
automatycznie zamazał się tworząc zasłonę z drzew. Założyłam na siebie
szaro-zielony płaszcz a na cięciwie łuku spoczęła jedna z moich strzał.
Przeczesałam wzrokiem cały teren. Kaptur płaszcza zakrywał mi połowę
twarzy. Kiedyś szkoliłam się jako zwiadowca, ponieważ dzięki wilczej
zwinności umiałam poruszać się bezszelestnie. Lecz wtedy jeszcze nie
miałam pojęcia o przemianie w wilka ani o moich zdolnościach. Do moich
uszu doszedł dźwięk niezgrabnie stawianych kroków i niewyraźnych
pomruków. Odruchowo nakryłam się płaszczem i stanęłam plecami opierając
się o drzewo nie spuszczając owych zarośli z oczu. Wyszły z nich dwa
potwory, o których cały czas jest mowa. Wyszłam z ukrycia stając twarzą w
twarz z dwu i pół metrowym, przygarbionym stworem, a raczej stworami...
Ujęłam cięciwę w dwa palce czekając na ich pierwszy ruch. To bardzo
mało inteligentne stworzenia i łatwo ulegają wpływom bardziej rozumnej
istoty. Przepadały za błyskotkami. Same nie odważyły by się na tak
odważny ruch jak atak na smoczy azyl. Ktoś nimi kierował. Jeden z nich
widząc że ich zabójcze spojrzenie nie robi na mnie wrażenia wrzasną
przeraźliwie. Przemknęłam oczy i wstrzymałam oddech czując okropny smród
z jego pyska. Wykonałam pewny strzał, strzała ze świstem przeleciała
obok pokaźnego drzewa i wbiła się głęboko w "skorupę" poczwary. Zwinnie
powtórzyłam strzał osiem razy z ledwością omijając ataki ze strony
drugiej poczwary. Cofnęłam się o krok i potknęłam o wystający korzeń.
Potwór wykorzystując okazję zamachną się i pazurami rozpruł mi nogę.
Wydałam z siebie głuchy jęk i padłam nieprzytomna. Przez głowę
przemknęło mi wspomnienie Wanney'a, Diany. Ich głosy bębniły mi w
uszach. W końcu poczułam rozrywający ból w klatce piersiowej. "To już
koniec"-pomyślałam czując na sobie kolejny cios. Usłyszałam głośny
wrzask. Wrzask kobiety. I płacz dziecka. Potem była już tylko
ciemność...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz